— Wonton!... Chi, chi chi!... Nowinę niosę — uradujesz się ździebko samostrachu! Stary skapiał! A jakże... do cna... jutro na cmentarzyk wywloką. Chi, chi, chi!... Ot i wywróżył.. jeno sobie, nie nam... Nuże, zaliś osłupiał?!...
Wonton słowem nie odparł, jeno oczyma błąkał po bracie, niby po obcym; wreszcie zwiesił w zadumie głowę ku ziemi...
Aż coś snać mu zaświtało od nowa, bo wpił ręce tak krzepko w ramię Ostapa, że syknął z bólu:
— A ja ci Ostap powiadam, że to nic. Jeszcześmy nie po drugiej stronie... jeszcze nie minęła pora... Przeczżeś wesoły?
Lecz tamten już się rozeźlił.
— A zmarniejże w tej udręce, skoro ci się tak zachciewa, ino mnie przyostaw w spokoju! A toć powiem w przydatku, że się z godami ładzę pod jesień. Pojoneś Wonton?.. pod późną jesień, na przekór... Obaczym kto z nas przeważniejszy: ty, nie!... chciałem rzec: wy — czy ja?...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Słabo już pełgotała czerwień z pomiędzy pni, zgarniając resztę ogni pod ziemię.
Ponad głowami wszczęły przedzmierzchowe kwilenia lelki, cmentarne przyzywy puhacze... Z bajorów dźwigały mleczne cielska mgły wieczorne, skłaczały się w odęte buły i płożyły po polach Od stawisk przygnały wiatrowe podmuchy gawędę żab...
Na trakcie pędziło trzodę owiec troje ludzi. Widno spóźnili się mocno, bo żwawo pomykali na