Strona:PL Gustawa Jarecka - Przed jutrem.pdf/163

Ta strona została przepisana.

w białym fartuchu. Chłodne płótno dotykało rozpalonej twarzy.
Pierwszy ostry ból dotarł do świadomości. Jęk, którego nie miało być, wydarł się mimowoli. Ścisnęła zęby.
Obnażone powyżej łokci ręce lekarza, które przed chwilą jeszcze podnosiły, układały parujące, wygotowane narzędzia o srebrnych błyskach znikły sprzed oczu.
Było tylko okno zalane skrawkiem nieba burym i martwym.
Oo.. Ból rozdarł, zatargał, zapanował, wgryzł się głębiej, jeszcze głębiej, rozlał się po całem ciele. Poruszyła się, ale rzemień i ręce czuwały.
Kto to powiedział, że tylko pierwszy raz? Nieprawda, nanowo. Jeszcze inny. Jeszcze głębszy. Im dłużej się żyło, szło się dalej, w samą głąb istnienia.
Oo.. Zapanować; nie krzyczeć; ujarzmić siebie. Nie trzeba krzyczeć, niema wstydu. Jest ból. Tylko ból. Urywa się skrawek pamięci, że to już było i będzie znów. Od cichaczem na klucz zamkniętych pokoi, od chwil wyrwanych ludziom i czasowi, do tego krzesła lekarskiego, do bólu, bieli i ostrego zapachu dezynfekowanych narzędzi.
Chciała sciszyć jęk. Zabrzmiał jak stłumione wycie. Ucisk obcych rąk i rzemienia nie bolał już wcale, zmuszał tylko do bezwładu. Poniżej pasa wszystko było jedną wielką szarpaną raną. Krzyż, ręce i nogi drętwiały z bólu i ożywały nanowo, kiedy ból rósł jeszcze bardziej.

159