Strona:PL Gustawa Jarecka - Przed jutrem.pdf/183

Ta strona została przepisana.

Ludzie szli korytarzami, nieśli swoje zawiniątka. Pachniało od nich kiszoną kapustą i potem. Niektórzy wychodzi z sal, niosąc puste garnuszki, albo już bez paczek i czasem podpierali rekonwalescentów w szpitalnych chałatach z szaremi twarzami. Tylko drzwi separatek trwały zamknięte i milczące. Nic nie było z za nich słychać.
…Wewnątrz stały dwa łóżka. Jedno było chwilowo puste. Na drugiem leżał Andrzej. W nogach na krześle z rękami złożonemi na kolanach Stefan Pietrzak towarzyszył mu przez ołowiem nalane szpitalne godziny. Płynęły ospale. Ożywiały się mierzeniem gorączki, atakami kaszlu i duszności.
Czasem zjawiał się nieosłoniony jak w prywatnych lecznicach tlen w pękatej butli. Niewiedzący wdychali go z rozkoszą, tym, którzy coś wiedzieli o chorobach występował pot, a nierzadko zdarzało się, że się bronili gwałtownie i beznadziejnie:
— Nie, tlenu nie… —
Jakby się tak dało powstrzymać to, co zwiastował tlen.
W skroniach Andrzeja wystąpiły wyraźnie cienkie, delikatne kości. Błękitne żyłki świeciły przez skórę. Wyglądał czasem staro, czasem chłopięco, ale już zawsze teraz inaczej niż go pamiętali najbliżsi.
Dlatego niebardzo chciał, żeby przychodzili. Drażniło go bolesne zdumienie w ich oczach i przyciszone kroki i słowa, kiedy tak stawali nieśmiało, niezgrabnie z żałosnym, kłopotliwym uśmiechem, Stefanowa Julka albo Feliks Zając.

179