Strona:PL Gustawa Jarecka - Przed jutrem.pdf/192

Ta strona została przepisana.

łóżka płakał, męskim nienawykłym szlochem, jak gęstemi łzami na klęczkach przed łóżkiem zalewała się Julka, jak nieruchomo, sztywno jakoś z zaczerwienionemi oczyma trzymał się kąta Feliks Zając z czapką w ręku i nieoczekiwanie, niezrozumiale pomyślała o tym poważnym, obcym Andrzeju z szpitalnego łóżka uroczystemi słowy nekrologu:
„Nasz drogi, nieodżałowany towarzysz, Andrzej Dolis w dwudziestym siódmym roku życia…“
— Proszę państwa… — powiedział w drzwiach ściszony głos lekarza — państwo rozumieją, tu nie można zostawać. Ciało już zabiera się do kostnicy. —
Głos był drewniany, pusty, choć łagodny, zbyt często powtarzał te słowa.
Ale rzadko tak bez oporu wychodzili bliscy, rzadko szli w takiem milczeniu, bez zawodzeń. Nie prowadzili się, nie podtrzymywali.
Jedna Julka płakała głośniej, rozpaczliwemi łzami łatwych wybuchów. Tylko na szerokich schodach pełnych plwocin i śmieci po dzisiejszych odwiedzających, powiedział głucho i gorzko Stefan Pietrzak:
— Tak giną nasze ludzie. Już nie od kuli, żadną nadzwyczajną śmiercią, na taką naszą znajomą chorobę. Nie zarabiał to sobie na nią od lat? I co zdążył? —
— Jeszcze się wczoraj dopytywał, jeszczem mu powiadał jak na fabryce teraz jest, a on, czy aby naprawdę ustąpili, czy po jednej kobity od wirówek robią — rzekł Zając głosem, w którym coś chrypło, zgrzytało jak piach.

188