Strona:PL Gustawa Jarecka - Przed jutrem.pdf/270

Ta strona została przepisana.

Już zdołu usłyszeli kroki, bieganinę i jęki. Ruszyli go — pomyślała Andzia.
— Sami wszystkiem rozporządzili — przemknęło Zienkiewiczowi.
Na trzeciem półpiętrze leżał ranny. Ludzie stali wokoło. Kobiety zalane łzami. Twarze pełne zgrozy i lśniącego potu wołały wciąż ku rannemu, przekrzykując jego jęki.
— Zaraz będzie doktór. —
Urbański miał na oczach do połowy zsunięte powieki, było spod nich widać białka. Wargi miały kolor żelaza.
Na wyższych stopniach, którędy go zniesiono, nakreśliła się cienka, czerwona smuga. Plama pod nią była jak kropka pod długim wykrzyknikiem.
Panna z opatrunkami i jodyną przepychała się między ludźmi.
— Nie spojrzę, bo zemdleję — uspakajała się, podchodząc blisko.
Ranny jęczał, ludzi czuć było potem, robiło jej się mdło. Nienapróżno broniła się przed zawiadywaniem apteczką i kierowaniem pomocą.
Jodyna w małej butelce odrazu okazała się głupia i niepotrzebna. Prócz niej miała gazę, watę i bandaż. Ale gdzież to położyć? Zbliska krwawa płachta przesłoniła jej oczy. Naoślep prawie dotknęła kłębem waty.
Wata zmiękła opadła, utonęła w krwawem wnętrzu. Zamachała rękami, słaniała się.
— Niech pani zostawi — powiedziała jakaś ko-

266