Strona:PL Gustawa Jarecka - Przed jutrem.pdf/97

Ta strona została przepisana.

ponurej tarczy zatrzymał się na przystanku. Anna wskoczyła. Już na stopniu powiedziała:
— Przecież zadzwonisz do mnie?… (chciała dodać „kiedyś“, ale utknęło w gardle.)
— Poco? — zapytał Andrzej.
Stała w pełnem świetle łukowej lampy i patrzał nie na nią, choć w tym kierunku, gdzieś poprzez nią.
Tramwaj ruszył, nim zdążyła odpowiedzieć. Jakto poco? Po tych latach wspólnej pracy i niedoli, poco? A przecież tak było nieubłaganem prawem, że tylko jedno kosztem drugiego — nigdy inaczej.
Tramwaj ruszył. I zaraz uparcie, niewstrzymanie spod powiek Anny wymknęły się łzy. Połykała je. Kiedyś później — myślała — to przestanie boleć, napewno przestanie… —
Ale nie umiała przywyknąć do myśli, że już nie będzie wspólnego „później“.
Wielkie miasto, które ma dość ludzi, żeby jedni ginęli na ulicy, a drudzy pytali zdumieni: — Na Placu Grzybowskim, kiedy?…, to miasto oddzieliło rozłączonych dalekiemi ulicami, obcymi ludźmi, nowemi zdarzeniami.
Żeby przełamać tę zaporę trzeba było chcieć zobaczyć się znów. A to już przyszło zapóźno.
Po raz ostatni doznał Andrzej tego wieczoru owego uczucia najgłębszej samotności. Szedł pustemi ulicami, słuchał swoich kroków, na Placu Mirowskim zatrzymały go puste szkielety straganów. Odsuwał myśli o Annie. — Nie dziś, — myślał — tylko nie dziś. —

93