Strona:PL Guy de Maupassant - Chrzest.djvu/2

Ta strona została przepisana.

Tymczasem drzwi otworzyły się na rozcierz i ukazała się w nich kobiéta, niosąca na rękach dwumiesięczne dziecko. Szérokie, białe szarfy spływały jéj z wysokiego czepca na plecy, odbijając od tła ponsowego szala, płomiennego jak pożar. Dziecko, całe owinięte w białe draperye, drzémało spokojnie w silnych ramionach kobiéty.
Potém ukazała się matka, zaledwie osiemnastoletnia, świéża, uśmiéchnięta, wsparta na ramieniu swego męża. Za nią — obie babki, zmarszczone jak staro jabłka, wlokąc nogi wycieńczone długą i uciążliwą pracą.
Jedna z nich była wdową; ta ujęła ramię dziadka, który stał przed bramą, i stanęli na czele orszaku, tuż poza dzieckiem i niosącą je kobiétą. Reszta rodziny udała się za nimi. Dzieci niosły całe torebki cukierków i migdałów osmażanych w cukrze. A tam, w oddali, mały dzwonek dzwonił bezustannie, wołając na cały głos słabe dziéciątko, niesione ku niemu. Chłopcy wioskowi wdrapywali się na płoty, ludzie wychodzili przed drzwi domów; służące przystawały na drodze pomiędzy dwoma wiadrami mléka i przypatrywały się orszakowi.
Niosąca dziecko kobiéta szła ostrożnie, omijając błotniste kałuże, dźwigając swój żywy ciężar z dumą i wielką ostentacyą. Poza nią starzy szli z pewną ceremonią, troszkę krzywo — ot jak ludzie wycieńczeni pracą. Młodzi mieli ochotę tańczyć, spoglądając na przypatrujące się im dziewczęta; ojciec i matka jednak szli poważnie, spokojnie ścigając oczyma to dziecię, które miało ich zastąpić w życiu i dźwigać na sobie ich nazwisko, nazwisko Dentu — dobrze znane w okolicy.
Weszli teraz na płaszczyznę i poszli polami, aby uniknąć długiéj, krętéj drogi.
Teraz można było dostrzedz kościół i szpiczasty dach dzwonnicy. Dach ten miał otwór na przestrzał; coś poruszało się w tym otworze, idąc i powracając szybko. To był właśnie dzwon, który wołał ciągle, przyzywając niemowlę po raz piérwszy pod dach domu Bożego.
Pies biegł za orszakiem; rzucono mu kilka migdałów, które schwytał w przelocie.
Drzwi do kościoła były otwarte. Ksiądz, wysoki, chudy, rudawy, także jeden z Dentu, stryj małego a brat ojca, czekał przed ołtarzem. Ochrzcił podług form swego siostrzeńca, Prospera-Cezara, który zaczął rzewnie płakać, kosztując soli symbolicznéj. Gdy ceremonia była skończona, cała rodzina stanęła na progu, podczas gdy proboszcz zrzucał swoją komżę, poczém puszczono się w drogę. Szli teraz prędko, bo każdy myślał o obiedzie. Wszystkie dzieci ze wsi biegły za orszakiem i za każdą rzuconą im garścią cukierków rozpoczynała się straszna walka, kończąca się na wydziéraniu wzajemném włosów. Psy mięszały się także do walki, nie zważając na to, że dzieci ciągnęły je za łapy, za ogony, lub obrywały im uszy.
Kobiéta, niosąca dziécię, zmęczyła się trochę, zwróciła się więc do proboszcza, który szedł tuż przy niéj.
— Ej, księże proboszczu, czy nie zechciałbyś potrzymać trochę swego siostrzeńca? Ja tymczasem wyprostuję sobie ręce. Poprostu kurcze mnie chwytają.
Ksiądz wziął dziécię z rąk piastunki niezręcznie, nie wiedząc, jak je trzymać należy. Biała sukienka małego utworzyła ostrą plamę na czarnéj sutannie proboszcza. Zaambarasowany, pochylił się ku dziecku i ucałował je delikatnie. Wszyscy śmiać się zaczęli. Jedna z babek zapytała: