dwadzieścia, to wiek Lohmanna powiększał się pozornie przez to, że nawiedził go duch.
Jakież wrażenie musiał na takiego Lohmanna wywierać ten drewniany błazen na katedrze; ten bałwan, cierpiący na idée fixe. Gdy Unrat wywoływał go, Lohmann bez pośpiechu rozstawał się ze swoją odległą od klasy lekturą, i zmarszczywszy szerokie, żółtawoblade czoło w zdumione fałdy poprzeczne, z pod pogardliwie opuszczonych powiek badał żałosną zaciekłość pytającego, brud na skórze bakałarza, łupież na jego kołnierzu. Potem rzucał spojrzenie na własne wypielęgnowane paznogcie. Unrat nienawidził Lohmanna bardziej może, niż innych, za jego nieprzystępną oporność i nieomal zato, że Lohmann nie nazywał go jego przydomkiem; gdyż czuł niejasno, że ma to jeszcze gorsze znaczenie. Przy najlepszej woli nie potrafił Lohmann odpowiedzieć na nienawiść biednego starca inaczej, jak obojętnem lekceważeniem, z domieszką zaprawionego odrobiną wstrętu współczucia. Ale przez obelgę, zadaną von Erztumowi, uczuł się dotknięty osobiście. Jeden z pośród trzydziestu uczniów odczuł wygłoszony przez Unrata opis życia stryja von Erztuma jako czyn niski. Za wiele nie należało temu tam hołyszowi pozwalać. Lohmann zdecydował się więc. Wstał, oparł ręce o brzeg pulpitu, bacznie i z zaciekawieniem spojrzał profesorowi w oczy, jakby zamierzał uczynić osobliwy eksperyment, i zadeklamował z wytworną swobodą:
— Nie mogę tutaj pracować dłużej, panie profesorze. Okropnie tu czuć[1].
- ↑ Es riecht nach Unrat.