— Nie. To nie w moim guście, — odpowiedział Lohmann sucho, nawet pogardliwie i ze znanem jej aktorskiem sfałdowaniem twarzy. Obserwowała go zboku z lękliwem poważaniem. Ubrany był czarno zupełnie i nie zdjął czarnego, okrągłego kapelusza. Twarz jego stała się jeszcze nieco bardziej żółta i szorstka; była gładko ogolona; i zwracała się z nawpół opuszczonemi powiekami, ciemnemi i dziwnie trójkątnemi, gdzieś, gdzie nic się nie działo. Artystka chciała go zmusić, aby na nią spojrzał. Czuła też chętkę przekonania się, czy miał jeszcze czuprynę.
— Dlaczego nie zdejmuje pan kapelusza? — zapytała.
— Szanowna pani ma rację, — i usłuchał. Owszem; włosy jego wznosiły się jeszcze zwichrzone wgórę i opadały lokami na czoło. Przyjrzał się jej wreszcie pełnym wzrokiem.
— W Błękitnym Aniele nie przywiązywała jeszcze szanowna pani tyle wagi do form. Jak się to człowiek zmienia. Jak się zmieniamy wszyscy. I to w śmiesznym okresie dwóch lat.
Odwrócił znowu wzrok i tak oczywiście myślał o czemś innem, że artystka Fröhlich nie odważyła się nic powiedzieć, chociaż słowa jego ukłuły ją nieco. Ale może nie miał przez to jej na myśli! Tak to brzmiało.
Lohmann miał na myśli panią Dorę Breetpoot, i że odnalazł ją taką inną, taką inną, niż jej obraz, który dusza jego zabrała z sobą. Kochał ją jako wielką damę. Była ona wielką damą miasta. Kiedyś w Szwajcarji zawarła znajomość z pewną księżną angielską, i coś z rytualnego wtajemniczenia pozostało w niej od czasu owej znajomości. Właściwie
Strona:PL H Mann Błękitny anioł.djvu/250
Ta strona została przepisana.