Strona:PL H Mann Błękitny anioł.djvu/257

Ta strona została przepisana.

— Czemże szanowna pani musiała się stać dla tych małomieszczan! Władczynią mienia i krwi, czczoną niszczycielką. Jakąś Semiramidą. Wszyscy, ogarnięci szałem, nieproszeni rzucili się w przepaść, prawda?
A że najwidoczniej nie nadążała za nim:
— Myślę, że mężczyźni nie dają się długo prosić, a pani ma z nich więcej, niż pani potrzeba, ze wszystkich bez wyjątku, jeżeli się nie mylę, szanowna pani.
— No, ale teraz to pan bardzo przesadza. Że mam tu szczęście i jestem dość dużo kochana, no tak.
Wypiła pierw; to musiał wiedzieć.
— Ale jak pan sobie wyobraża, że ja tu mam postępować — nie... Niech pan nie sądzi, — i spojrzała mu w oczy, — że każdemu wiedzie się tak dobrze, aby mógł siedzieć ze mną sam przy czekoladzie i ciastkach.
— Tylko mnie to wolno? W takim razie pewnie teraz moja kolej?
Przechylił głowę i zmarszczył się. Artystka Fröhlich, zmieszana, mogła tylko patrzeć na jego opuszczone powieki.
— Ale, — ciągnął Lohmann, — jeśli sobie dobrze przypominam, miałem być u pani ostatni? Czy swego czasu nie obiecywała mi szanowna pani tego wiele razy? A zatem... — i bezwstydnie otworzył oczy, — ...wszyscy inni są już załatwieni?
Nie była obrażona, tylko udręczona.
— Ach, bzdury, ma pan zupełnie fałszywe pojęcia, ludzie plotkują, Naprzykład z Breetpootem. Powiadają, że go Bóg wie jak wyżyłowałem. A teraz mówią nawet, że także Erztumowi jego pieniądze... ach, Boże.