Lohmann nie wiedział wogóle, jak się to stało, że nagle nabrał ochoty. Domyślał się przytem przyciągania, jakie wywiera zepsucie. Właśnie dlatego, że Erztum przez tę przecież małą Cypris[1] z dobrodusznym cynizmem jej tonu ludowego popadł w swoją zgubę. A Erztum ciągle jeszcze kochał ją. Erztum mógł przynajmniej za swoje pieniądze stać się szczęśliwy. Lohmann szedł tam zupełnie trzeźwy, bez iskry. Szedł zamiast swego przyjaciela, który zasłużył sobie na nią przez długie cierpienie. Jak niemożliwem byłoby to przed dwoma laty. Przypominał sobie, że czuł wówczas dla Unrata — staruszek, sam już zgubiony, chciał jeszcze jego wypędzić ze szkoły — litość, szczerą, wcale nie złośliwą litość. Teraz zaś szedł do jego żony. Co też życie robi z człowieka, pomyślał Lohmann jeszcze raz, melancholijnie i dumnie.
Z głębi mieszkania doszło go głośne wymyślanie. Pokojówka zmieszana otworzyła mu drzwi do salonu. Lohmann ujrzał naprzeciwko artystki Fröhlich, która była bardzo podniecona, spoconego człowieka z arkuszem papieru w ręku.
— Czego pan chce? — zapytał mężczyzny. — Ach tak. Ile tam? Pięćdziesiąt marek! I o to tyle krzyku.
— Hm, panie, — odparł wierzyciel. — byłem tu już z pięćdziesiąt razy chyba, za każdą markę raz.
Lohmann zapłacił i odprawił go.
— Niechaj szanowna pani nie weźmie mi za złe mego wmieszania, — rzekł, niezupełnie już swobodny. Znalazł się w fałszywem położeniu; co otrzymałby teraz, byłoby odpłatą za jego pieniądze. Przynaj-
- ↑ Afrodytę.