długiej, cichej ulicy znajdowało się przytulisko starych panien. Było tu zupełnie ciemno. Kilka przemykających się postaci w półdługich „mantylach“ i z chustkami na głowach powracały spóźnione z herbatki, z nabożeństwa wieczornego, dzwoniły ukradkowo, znikały w szparze drzwi. Nietoperz kreślił zygzaki nad kapeluszem Unrata. Unrat myślał, zerkając zukosa ku miastu:
„Wtedy nie będzie tam ani jednego, ani jednego człowieka“.
Powiadał pewnie:
„Jeszcze ja was bandę kiedyś wpakuję!“
Ale że czuł swoją niemoc, nienawiść poczęła w nim drżeć i szarpać go gwałtownie; nienawiść do tych tysięcy leniwych, złośliwych uczniów, którzy stale wykręcali się od roboty, jaką mu byli winni, stale nazywali go jego przydomkiem, stale myśleli tylko o psotach; którzy teraz drażnili go artystką Fröhlich, nie wydawali jej ani ucznia Lohmanna, lecz zachowywali się jak „ordynarna“ klasa, solidaryzująca się przeciwko nauczycielowi; którzy siedzieli teraz wszyscy przy wieczerzy, jego zaś zmuszali, aby się tutaj włóczył; i którzy wogóle — przeczuł to w tej chwili — uczynili z niego coś złego, którzy podczas tych długich lat, gdy był pośród nich, okropnie go skrzywdzili.
On, który od dwudziestu sześciu lat miał przed sobą klasę, klasę z zawsze temi samemi złośliwemi twarzami, nie spostrzegł nigdy, że twarze te tutaj i gdy czas mijał, rychło stawały się obojętne na myśl o profesorze Unracie, i że później przybierały nawet miny życzliwe. W naprężeniu walki nie był nigdy skłonny uznać, że starsi w mieście, nawet gdy rzucali mu jego przezwisko w twarz, nie wymawiali tego
Strona:PL H Mann Błękitny anioł.djvu/43
Ta strona została przepisana.