że rzuciła go na siano. Poprzez tę dziewczynę czuł dzisiaj szansonetkę Różę Fröhlich. Budziła w nim rozległe szare niebo z mnogością potężnych dźwięków i zapachów. Budziła wszystko, co było jego własną duszą. Dlatego czynił jej zaszczyt, że uważał to za jej duszę, że przypisywał jej wiele, wiele duszy i stawiał ją bardzo wysoko.
Dwaj uczniowie przybyli do willi pastora Thelandera. Miała ona dwa balkony, na środku pierwszego i drugiego piętra, między ceglanemi kolumnami, obrosłemi przez sękate latorośle winne.
— Pastor jest już w domu, — rzekł Lohmann i wskazał na światło na pierwszem piętrze. Zbliżyli się; światło zgasło.
Erztum spojrzał rozgoryczony i już znowu pokonany na przyległe okno na górnem piętrze, do którego musiał się dostać. Za tem oknem unosił się już znowu z jego ubrań i książek zapach klasy. Atmosfera klasy prześladowała go dzień i noc... Z niezdarnym gniewem wykonał skok, wdrapał się po winie, zatrzymał się na poręczy pierwszego balkonu i raz jeszcze spojrzał na swoje okno.
— Długo już tego nie wytrzymam, — rzekł wdół. Potem począł się wdrapywać dalej, kopnął okno i skoczył do pokoju.
— Miłych marzeń, — rzekł Lohmann z łagodnem szyderstwem i zawrócił, nie ukrywając skrzypienia swoich kroków. Pastor Thelander, który zgasił światło, aby nie musieć nic spostrzec, nie był człowiekiem, któryby podniósł wrzawę o wieczorną wycieczkę hrabiego Erztuma, za którego płacono rocznie cztery tysiące marek... Zaledwie Lohmann opuścił ogród, już był znowu przy Dorze.
Strona:PL H Mann Błękitny anioł.djvu/92
Ta strona została przepisana.