— Dlaczego? — zapytała księżna.
— Wasza wysokości, jesteśmy zbiegami politycznymi.
Stali bezradnie na brzegu. Wreszcie żeglarz poprowadził ich o godzinę drogi w głąb lądu. Księżna zgubiła w piasku balowe pantofelki; Pavic w milczeniu włożył je jej zpowrotem. Przechodzili obok muru wiejskiego; wymalowana była na nim droga pasyjna. Tam, gdzie się kończyła, stał mały, ośmiokątny kościółek, nieco na uboczu od swojej dzwonnicy. Poza nim rozwierała się długa, kwitnąca aleja lip i kasztanów. Pavic i przewodnik przeszli je wolno. Między liśćmi przeświecały blaski wschodzącego księżyca, padając na drogę, i ukazały im na jej końcu biały dom.
Księżna patrzała za nimi, z cieniu kościoła. W wielkim portalu marmurowym była niska furta drewniana, z wyrzeźbionemi na niej głowami aniołów, lekko uchylona. Księżna weszła. Na ośmiu ścianach wewnętrznych, z których cztery wgłębiały się jako kapliczki, spostrzegła same małe genjusze. Wysuwały głowy z ciężkich fałd kotar kamiennych, odrzucały liście akantu i wychodziły z kielichów kwietnych. Obejmowały się wzajem, klaskały w pulchne rączki, śmiały się pełnemi twarzami i otwierały serdeczne usta: ciasna przestrzeń pełna była ich głosików. Pieszczota promienia księżycowego wywołała uśmiech na upudrowanej wapnem twarzy jednego, wyzwalała innemu krótkie, pełne członki, tak że tajemnie i lękliwie odsuwał je od muru, w życie i noc.
Zgóry, z otworu w kopule, padały ostre białe promienie na obraz chłopca o złotych lokach i w długiej szacie barwy brzoskwini. Lewą rękę wyciągał za sobą do dwóch kobiet w jasnożółtej i bladozielonej sukni. Prawa jego ręka, ze srebrną amplą, świeciła im przez mrok ukrytego ogrodu. Księżna miała wrażenie, jakby to jej samej świecić chciał ten smukły, poważny i wolny jeszcze zupełnie chłopiec
Strona:PL H Mann Diana.djvu/107
Ta strona została przepisana.