Strona:PL H Mann Diana.djvu/175

Ta strona została przepisana.

Pierwszy zerwał się dziko, uderzając pięściami w pierś; pod skórkami coś zaszczękało.
— Gdybyśmy mieli wszystkich twoich nieprzyjaciół przed lufami strzelb!
— A ty?
Drugi nie powiedział więcej nic. Był on jednym z owych surowych posągów w epickich polach jej marzenia, młodym pasterzem o czarnych lokach na niskiem, bladem czole, z ramionami skrzyżowanemi na kiju, nieruchomy między obracającemi się kręgami kóz i owiec. Pomyślała:,,Bardzo kształtne zwierzę, gotowam je przyjąć za półboga. Tamten zachowuje się bardziej po ludzku, ale ja o nim nigdy nie marzyłam“. Był ziemistej barwy i mocnokościsty, z cienką brodą i małpiemi ruchami. Wymachiwał długiemi, węzłowatemi ramionami.
— Nie róbcie tego więcej, — rozkazała. — Słyszycie? Czekajcie na dzień, kiedy wam dam znak. Co za pożytek z tego, że obijecie biedaka, który akurat tyleż jest wart, co wy sami.
— Mylisz się, mateczko. Timko był psem i twoim wrogiem.
— Tak? Masz rację.
Pomyślała: „Nie wolno mi popełniać starego błędu, który mię za pierwszym razem tyle kosztował, i pytać znowu, co winien jest morderca, że popełnił swój czyn. Wygnanie powinno mię uczynić zręczniejszą. Żandarm królewski w wiosce rodzinnej moich dwóch przyjaciół jest psem i moim osobistym wrogiem. Nienawidzę go“.
— Opowiedzcie, — rzekła, — co uczyniliście dla mnie.
— Mateczko, dla ciebie staliśmy się zbójcami i zeszliśmy z gór.
Czy byliście bardzo nieszczęśliwi?