Strona:PL H Mann Diana.djvu/245

Ta strona została przepisana.

tyłu za gardło. Dławił ją wolno i z wysiłkiem, zupełnie wytrącony z równowagi przez jej pokorę i milczenie. Nagle światło księżyca padło na jej profil: był siny zupełnie. Puścił ją; padła w kąt powozu, nawpół nieprzytomna.
— Tfu, zdrajczyni! — krzyknął jeszcze. Charknął głośno i splunął kochance w środek czoła. Potem doznał miłej ulgi, zapalił papieros. Ledwie dosłyszalnie zaczęła wreszcie mówić, z trudnością chwytając jeszcze oddech:
— Dlaczego nie zrobisz końca! Miejże litość!
A że milczał szyderczo:
— Czy nie widzisz, że cię kocham?
Przedrzeźnił jej urywany szept:
— Masz mię przecież! Nie czułaś tego przed chwilą na szyi? Bądź szczęśliwa, moje kochanie!
— Ciebie mieć! — rzekła potem wyraźniej. — Nie byłabym nawet szczęśliwa. Ty masz mnie mieć: łaknę tego, aby ci ulec, rozumiesz to? Chciałabym poświęcić ci się bez zastrzeżeń, żeby nic ze mnie nie pozostało. Zastanawiam się z rozpaczą, co mam jeszcze, aby ci to móc oddać, aby raz jeszcze zaznać rozkoszy dawania. Ale wszystko jest już twoje. Duszę moją zużyłeś, zupełnie, tak że dla drugiego jej życia nic już nie pozostało. Zabijże teraz i resztkę mego ciała! Moje życie było twojem, weźże teraz i moją śmierć!
Wzruszył ze śmiechem ramionami. Blà płakała z otwartemi oczyma w księżycowo białe pola. Z szybujących chmur spływał na nie hufiec cieniów. Bruk starej szosy grzmiał jak od taktu licznych kroków, a na jej skrajach wynurzały się z czarnej masy połamanych grobowców sztywne frontyspisy z maskami ich mieszkańców, nieruchome i bez czucia. Blà nie widziała żadnego z nich, nie ważyła się poruszyć. Czuła, jak plwocina zsuwała się