Pewnego dnia letniego w piętnastym roku jej życia skoczyła kiedyś, zaspana jeszcze, do okna altany Pierluigiego. Usłyszała we śnie ohydne skrzeczenie, jakby wielkiego, szpetnego ptaka. Głos ten przerażał ją jeszcze na jawie. Tam w jeziorze, w jej biednem jeziorze, leżała olbrzymia kobieta. Piersi jej płynęły po wodzie, jak potworne góry tłuszczu, wyciągała w powietrze nogi jak słupy, burzyła pianę ciężkie mi ramionami i krzyczała szeroko i czarno otwartemi ku górze ustami. Przy brzegu pływało powyrywane sitowie, zielone pałace, w których mieszkały ryby, były zburzone; mieszkanki ich przemykały się z lękiem, ważki pouciekały. Kobieta ta wniosła spustoszenie i grozę nawet w zmąconą głąb.
Violanta zawołała ze łzami w głosie:
— Kto pani pozwolił zaśmiecać moje jezioro! Jaka pani wstrętna!
Na brzegu ktoś się śmiał, spostrzegła ojca.
— Mów dalej, — rzekł, — ona nie rozumie ani słowa po francusku.
— Jaka pani wstrętna!
— Po włosku ani po niemiecku mama także nie rozumie.
— To pewnie dzika.
— Bądź grzeczna i przywitaj się z ojcem. Dziewczynka usłuchała.