wielkiemu ptakowi morskiemu, który skrzecząc trzepotał się po czarnej jaskini. Mała żmija zwijała się na stole.
— Prawdopodobnie pokazano mi już wszystko. — rzekła księżna. Skierowała się znowu ku wybrzeżu.
— Chce się pan dostać do miasta, doktorze, a nie ma pan własnej łodzi? Proszę, niech pan wsiądzie do mojej.
Pavic zabrał z sobą chłopca, chorobliwą istotkę o słabych oczach, białych kędziorkach i cerze barwy sera.
— Ma pan przy sobie chłopca?
— To moje dziecko. Kocham je bardzo.
Pomyślała: „Tego nie potrzeba wcale mówić. A zabierać go z sobą też nie potrzebował“.
Po chwili zapytała:
— Nazywają pana przecież Pavese?
— Musiałem się tak nazwać. Nie przyjmując obyczajów a nawet nazwisk naszych wrogów, nie możemy już rozwijać się w swoim kraju.
— Kto, my?
— My...
Zaczerwienił się. Zauważyła, że miał dziwnie delikatną skórę i różowe nozdrza.
— My Morlacy, — uzupełnił szybko.
„Morlacy?“ pomyślała. Więc tak się nazywali ci barwni brudasi tam na wybrzeżu. Więc to był naród. Uważała ich za bezimienną zgraję. Upewniła się:
— A ci ludzie na wybrzeżu to byli także...
— Morlacy, wasza wysokości.
— Dlaczego nie rozumieją po włosku?
— Ponieważ to nie jest ich język.
— Ich język?
— Morlacki, wasza wysokości.
Więc posiadali i język. Ilekroć otwierali usta, zdawało się jej, że słyszy nieartykułowany bełkot, z którego wta-
Strona:PL H Mann Diana.djvu/45
Ta strona została przepisana.