Strona:PL H Mann Diana.djvu/74

Ta strona została przepisana.

sterczała jak klin w powietrzu. Oczy przymknęły się pod udręczonemi powiekami i zgasły, ostatnim skurczem drgnęły szare wargi. Był Chrystusem. Kobiety żegnały się, chwytały się za piersi i wyły długiemi, skargliwemi tonami. Przekleństwa i przysięgi grzmiały groźnie. Księżna przyglądała mit się jak grze, jak wzbieraniu i naporowi elementów, bez sądu i bez zastrzeżeń ducha oddana grze tego człowieka. Z nim oddychała, jęczała, tęskniła, rzęziła, krzyczała i konała cała natura.
Niepostrzeżenie zjawił się u drzwiczek powozu. Wskoczył, odjechali galopem. Dziki okrzyk tłumu przebrzmią! za nimi. Podnieśli daszek powozu i wystawili twarze na wiatr i słońce. Księżna milczała z poważnemi oczyma, Pavic sapał. Przed i za nimi płynął przez kamienisty grunt oślepiający strumień gościńca. Z jego wzniesienia ujrzeli zdala połyskujący pas: morze.
Nagle z kupy gruzów wyskoczyło coś, coś obdartego, szalonego, przed czem się konie spłoszyły. Była to kobieta o siwych kudłach, huśtała ona ręką długą czuprynę, przy której wirowała martwa głowa. Skrzeczała coś niezrozumiałego, ciągle to samo, i czepiała się kół powozu. Pavic zawołał:
— Znowu jesteś! Ja ci pomóc nie mogę, idź więc i bądź rozsądna!
Księżna kazała przystanąć.
— Co ona krzyczy? Czy to nic znaczy „sprawiedliwości?“ Stara znalazła się przy niej jednym skokiem, podsunęła
jej czaszkę tuż przed twarz.
— Wasza wysokości, to obłąkana! — mruknął Pavic. Kobieta wrzeszczała:
— Sprawiedliwości! Patrz, to on, to Łazika, mój synek. Oni go zamordowali i jeszcze żyją! Mateczko, kocham cię, pomóż mi się zemścić!