Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/103

Ta strona została przepisana.

Potem odczepił z szyi tego ostatniego krzyżyk kościany, rozrywając sznurek, którego zziębniętemi palcami nie był w stanie rozwiązać. Ja zabrałem pióro, i mam je dotąd, a nawet czasem podpisuję się niem.
Wyszliśmy z jaskini, zostawiając tych dwóch ludzi — białego potomka dumnych zdobywców i biednego Hotentota na wieczność nierozdzielnych w tej krainie śniegów, i puściliśmy się w dalszą drogę, dumając smutnie nad własnym losem, który również prędko mógł się rozstrzygnąć.
Uszedłszy z pół mili znaleźliśmy się nagle na krawędzi płaszczyzny. Nie mogliśmy dojrzeć, co się znajdowało poniżej, bo gęste tumany mgły porannej zakrywały wszystko. Kiedy rozproszyły się wyższe jej warstwy, przed oczami naszemi ukazała się, na sto stóp poniżej śnieżystej spadzistości leżąca, zielona łączka, przerżnięta strumieniem, nad którego brzegami wypoczywało, w blasku słonecznym, stado dużych antylop — choć na taką odległość nie mogliśmy ich dobrze rozróżnić.
Widok ten napełnił nas bezgraniczną radością. A więc byłoby co jeść, gdyby tylko udało się dotrzeć do nich. Zwierzęta znajdowały się na jakie sto metrów, i nie można było liczyć na pewność strzału z takiej odległości.
Zaczęliśmy żywo rozbierać możliwość podje-