Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/107

Ta strona została przepisana.

znacznej przestrzeni urocza płaszczyzna, urozmaicona tu i owdzie ciemnemi lasami i przerznięta srebrną wstęgą wielkiej rzeki. Po lewej stronie szeroko słały się, bujną trawą porosłe, „veldt‘y“ na których mogliśmy rozróżnić niezliczone stada bydła czy zwierzyny, a łańcuch górski otaczał je w dali. Na prawo kraj był mniej więcej górzysty — z pośród uprawnych łanów ziemi, zasianej ludzkiemi siedzibami, wyrastały pojedyńcze wzgórza. Całość krainy odsłaniała się przed nami jak mapa, przerznięta rzekami, urozmaicona szczytami w śnieżystej koronie, oświetlona słońcem, owiana szczęścia oddechem.
Dwie rzeczy zwróciły szczególnie naszą uwagę. Pierwsza, że kraj, któryśmy oglądali, był wzniesiony przynajmniej na pięć tysięcy stóp wyżej nad poziom piaszczystej pustyni, którąśmy przebyli; druga, że wszystkie rzeki płynęły z południa na północ. Na południowej stronie gór jakeśmy się przekonali, wody nie było wcale, ale za to północna obfitowała w strumienie, które zasilały płynącą, jak daleko okiem mogliśmy zasięgnąć, wielką rzekę.
Siedliśmy na chwilę w milczeniu, przypatrując się cudownemu krajobrazowi.
— Czy tam na tej mapie nie ma wspomnienia o Wielkim gościńcu Salomona? — zapytał nagle sir Henryk.