Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/111

Ta strona została przepisana.

ry Stołowej pod miastem Przylądkowem. Nigdy ich gdzieindziej nie spotykałem, dlatego zdziwiłem się wielce na ich widok.
— Ho! — zawołał Good, przypatrując się z zachwytem błyszczącym ich liściom — tu drzewa nie brak, zatrzymajmy się i zgotujmy sobie obiad, bo mnie już chce się jeść.
Nie mieliśmy nic przeciw temu, więc zszedłszy z drogi, skierowaliśmy się nad brzeg płynącego niedaleko strumienia i rozłożyliśmy ogień z suchych gałęzi. Oddzieliwszy potem kawał pieczeni, od zabranych z sobą zapasów zabitego “inko”, upiekliśmy ją, wdziawszy na ostro zakończone kije i spożyli z apetytem. Nasyciwszy się, zapaliliśmy fajki ulegając ogarniającemu nas uczuciu rozradowania, które po przebytych trudach wydało nam się niebiańską rozkoszą.
Strumień, którego wybrzeża gęsto były zarosłe olbrzymiemi paprociami i dzikiemi szparagami, szemrał nam wesoło nad uszami. Wśród srebrno-listnych drzew powietrze odzywało się cichym szeptem, gruchały turkawki, lotem strzały przemykały się jasno-pióre ptaki, jak różno-barwne kamienie, połyskując na gałęziach drzew — pięknie było, jak w raju.
Pod urokiem tego otoczenia, w obec wspomnień świeżo przebytych niebezpieczeństw i rojeń o nieznanej krainie, siedzieliśmy zamyśleni.