Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/117

Ta strona została przepisana.

lub zęby ruszające się, znikające i powracające znowu? Darujcie mi, o wy wielcy!
Szczęście szło nam samo w rękę, postanowiliśmy naturalnie nie puszczać go.
— Darujemy ci! — odpowiedziałem z królewskim uśmiechem. — A nawet powiemy ci prawdę. Przychodzimy z innego świata, chociaż jesteśmy ludźmi jak wy, przychodzimy z największej z tych gwiazd w nocy świecących.
— O! o!... — chórem wykrzykiwali zdumieni dzicy.
— Tak — powtórzyłem — ztamtąd jesteśmy — i uśmiechnąłem się znowu dobrotliwie. Przyszliśmy, ażeby pobyć z wami trochę i przynieść wam błogosławieństwo naszą obecnością. W tym celu o moi przyjaciele, nauczyłem się waszej mowy.
— Prawda, prawda! — odpowiadali chórem.
— Ale źleś się jej nauczył — przerwał mi stary.
Moje groźne spojrzenie przyprawiło biedaka o drżenie.
— I cóż moi przyjaciele? — ciągnąłem dalej — czy nie sądzicie, że po takiej długiej podróży, po tylu trudach przedsięwziętych dla waszego dobra, moglibyśmy chcieć ukarać was za złe przyjęcie w tym kraju — rzucić śmierć na tego, który śmiał podnieść rękę przeciwko temu, którego zęby się ruszają.
— Przebacz mu, panie — powiedział starzec