Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/119

Ta strona została przepisana.

Starzec uśmiechnął się. — Pan mój nie może tego uczynić — powiedział.
Podniósłem strzelbę i wziąłem na cel kozła. Było to małe stworzenie i z tego powodu nie łatwe do zabicia; ale spudłować nie można było.
Wstrzymałem oddech i powoli pociągnąłem za cyngiel. Kozieł stał jak skamieniały.
Bum! bum! — rozległ się strzał — zwierzę poskoczyło gwałtownie i martwe padło na skałę.
W gromadzie dzikich rozległ się okrzyk przerażenia.
— Jeżeli potrzebujecie mięsa, to idźcie po niego — powiedziałem obojętnie.
Na znak starego jeden z gromady oddalił się i wrócił wkrótce ze zwierzyną. Z zadowoleniem ujrzałem, że strzał dosięgnął je w łopatkę; oni zaś stali nad trupem antylopy, przyglądając się z niepokojem ranie uczynionej przez kulę.
— Jak widzicie — odezwałem się — słów na wiatr nie rzucam.
Nie odpowiedział mi nikt.
— Jeżeli jeszcze wątpicie w naszą moc, to niech jeden z was pójdzie i stanie tam na tem urwisku, ażeby tak mu się stało jak temu oto kozłowi.
Żaden nie okazywał chęci wypełnienia mego życzenia, aż odezwał się syn królewski.
— Dobrze — powiedział — idź ty wuju i stań