Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/130

Ta strona została przepisana.

Kiwnąłem głową niedbale, chociaż w duszy niebardzo byłem spokojny.
Na pół mili od bram kraalu grunt zaczynał wznosić się w łagodną spadzistość, na której uformowały się pułki. Każdy z tych oddziałów liczący do trzystu ludzi wyglądał wspaniale, a wszystkie razem pędem zbiegające ze wzgórza, strojne w powiewające pióra i błyskające włóczniami, imponujący przedstawiały widok. W chwili, kiedyśmy przybliżali się do stóp pochyłości, trzy tysiące sześćset ludzi stało uszykowanych wzdłuż drogi.
Zrównawszy się z pierwszym oddziałem, mogliśmy z podziwem oglądać pyszne postacie składających go ludzi. Wszyscy byli dojrzałego wieku, po największej części czterdziestoletni, a żaden nie był niższym nad sześć stóp. Głowy mieli przybrane w czarne pióra, w pasie i ponad prawem kolanem przewiązani byli sznurami z ogonów białych wołów, a na lewem ramieniu trzymali tarcze na dwadzieścia cali szerokie, szczególnego wyrobu.
Były to cienkie płyty żelaza obciągnięte skórą wolą śnieżnej białości. Uzbrojenie ich było proste, składało się z krótkiej bardzo ciężkiej włóczni o dwóch ostrzach i drewnianem drzewcu, w najszerszem miejscu na sześć cali szerokiem. Włóczni tych nie używano do rzucania, ale po-