Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/170

Ta strona została przepisana.

brzmiała śpiewem. Ale słów nie mogłem już uchwycić, choć rozpoznawałem malujące się w nich naprzemiany wszystkie uczucia duszy człowieczej, wszystkie namiętności, cierpienia i radości. Zmienna nuta melodyi raz brzmiała zachwytami miłości, to znowu odzywała się donośnym dźwiękiem pieśni wojennej, lub przechodziła w ponury śpiew pogrzebowy, kończący się nagle strasznym, serce rozdzierającym jękiem, od którego krew w żyłach stygła. I znowu było cicho, i znowu milczenie przerwało podniesienie ręki królewskiej. Poczem rozległ się tupot nóg spiesznie dążących i z pośród wojowników wybiegły dziwacznie i wstrętnie wyglądające postacie. Były to kobiety, stare i chude. Siwe ich włosy poobwieszane były rybiemi pęcherzami, twarze pomalowane miały w paski żółte i białe, na plecach powiewały zarzucone skóry wężów, dokoła pasa chrzęściły pozawieszane kości ludzkie, a w ręku każda trzymała małą rozszczepioną różdżkę.
Dziesięć ich było. Dobiegłszy do miejsca, gdzie król siedział, zatrzymały się, a wyciągając ręce do skulonej u nóg jego Gagooli, zaczęły wołać:
— Matko, matko! jesteśmy już!
— Dobrze, dobrze, dobrze! — zapiszczał potwór. — Czy wasze oczy są bystre, o Isanusi?