Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/20

Ta strona została przepisana.

całej historyi i przez dwadzieścia lat nie pomyślałem o niej wcale. Ale właśnie we dwadzieścia lat potem, a dobry to kawał czasu moi panowie i nie każdemu z nas polujących na słonie uda się przeżyć tak długo, posłyszałem znowu o Sulimańskich górach i leżącej po za niemi krainie. Znajdowałem się wówczas powyżej Maniki w miejscowości zwanej Sitanda Kraal, nędznej dziurze, gdzie nawet nie było co jeść. Byłem chory, kiedy jednego dnia zjawił się jakiś Portugalczyk w towarzystwie krajowca pół-krwi. Znam ja dobrze Portugalczyków z Delagoa; niema gorszych łotrów pod słońcem, okrutniejszych ciemiężycieli niewolników, ale ten był zupełnie innego rodzaju. W niczem niepodobny do tych, których widywałem, przypominał mi raczej w książkach opisywanych donów. Wysoki i szczupły, miał duże ciemne oczy i kręcące się wąsy. Rozmawialiśmy trochę, bo chociaż łamanym językiem, ale mówił po angielsku, a ja znowu rozumiałem po portugalsku. Powiedział mi, że się nazywa Jose Silvestre i że ma posiadłość w blizkości zatoki Delagoa. Następnego dnia, kiedy odchodził ze swoim towarzyszem, powiedział, zdejmując kapelusz ze staroświecką grzecznością: “Bądź zdrów senhor, jeżeli spotkamy się kiedy jeszcze, to będę wówczas najbogatszym człowiekiem na świecie i nie zapomnę o panu.” Uśmiechnąłem się