— bo nie miałem sił śmiać się bardzo i patrzyłem za oddalającym się w kierunku wielkiej pustyni na zachodzie, jak za waryatem, który nie wiedział co go tam czekało.
Po upływie tygodnia było mi lepiej. Zwlókłszy się z posłania, siedziałem pewnego wieczoru przed wejściem do mego namiotu; ogryzając ostatnią kość z kurczęcia, które kupiłem od krajowca za kawał materyi wartej tyle co dwadzieścia kurcząt i wpatrywałem się w czerwoną ognistą kulę słońca, znikającego w pustyni, kiedy nagle w odległości czterystu jardów[1] na pochyłości wzgórza, wznoszącego się wprost mnie, ujrzałem europejczyka, jak mi się wydało, bo ubrany był w surdut. Człowiek ten na kolanach czołgał się, podpierając się rękami, a kiedy powstał na nogi, uszedł zaledwie kilka kroków, zachwiał się i upadł znowu. Widząc to, wyprawiłem natychmiast jednego z moich strzelców na pomoc biedakowi, a kiedy go przyprowadził, wyobraźcie sobie, kogo poznałem?
— Josego da Silwestra naturalnie — wtrącił kapitan Good.
— Tak jest, Josego da Silvestra, albo raczej szkielet jego. Twarz pożółkła mu jak cytryna, a jego wielkie, ciemne oczy prawie wypadały mu z głowy, tak wychudł strasznie. Nic z niego
- ↑ jard — miara angielska, równająca się 3 stopom rosyjskim.