Powoli, bez najmniejszego pośpiechu albo niecierpliwości, zbliżały się królewskie oddziały. W odległości pięciuset yardów od nas główna, to jest środkowa kolumna zatrzymała się u wejścia na małą równinę, wrzynającą się w głąb wzgórza, aby pozostałym dwom dać czas otoczenia nas kołem, by w ten sposób uderzyć jednocześnie ze wszystkich stron. Wzgórze, jak już mówiłem, miało kształt podkowy, końcami zwróconej w stronę Loo. Gdybyśmy byli posiadali chociaż jedno tylko działo, bylibyśmy rozpędzili wroga w przeciągu dwudziestu minut.
Tymczasem, po krótkiej chwili oczekiwania, dziki wrzask, rozlegający się na prawej i lewej stronie wzgórza, oznajmił nam o zetknięciu się przeciwników.
Jednocześnie, stojący u wejścia na równinę, tłum zbrojny ruszył z miejsca, biegnąc lekkim kłusem po gładkiej, trawą zarosłej przestrzeni i śpiewając pieśń jakąś do przytłumionego grzmotu podobną. Porwaliśmy za strzelby, ale kule nasze padały wśród tej gęstwiny ludzkiej, jak kamyki w morze rzucane.