nie pozostało tylko skóra jak pargamin i kości, sterczące z pod niej.
— Wody, na miłość boską wody! wyjęczał. Usta miał spieczone i popękane, język wywieszony, czarny i nabrzmiały. Podałem mu wody, zmieszanej z mlekiem, pił ją chciwie, nie odpoczywając i połknął ze dwie kwarty albo i więcej. Odebrałem resztę, poczem opanowała go znowu gorączka i upadł, majacząc o górach Sulimańskich, o dyamentach i pustyni. Wniosłem go do namiotu i ratowałem, jak umiałem, ale nie wiele zrobić mogłem. Około godziny jedenastej uspokoił się jakoś, więc i ja położyłem się także by zasnąć trochę. Nadedniem obudziłem się ujrzałem go siedzącego na posłaniu i patrzącego w stronę pustyni. W tejże chwili pierwsze promienie wschodzącego słońca zabłysły ponad równiną i zapaliły najwyższy szczyt gór Sulimańskich oddalony o jakie sto mil angielskich.
— Oto one! — zawołał umierający portugalczyk, wyciągając swoje długie, wychudłe ramię w kierunku gór — ale ja tam się już nigdy nie dostanę. Nikt się tam nie dostanie!
Nagle przerwał sobie, jak gdyby się namyślał. „Przyjacielu“ — powiedział, zwracając się do mnie, czy jesteś tu? W oczach mi ciemno.
— Jestem — odpowiedziałem — połóż się, odpocznij.
Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/22
Ta strona została przepisana.