Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/228

Ta strona została przepisana.

Idąc za nim, odmawiałem w duszy pacierze, prosząc Boga, aby mi pozwolił wyjść cało z tej zawieruchy.
Zanim stanęliśmy na krawędzi wzgórza, Infadoos ze swoimi był już w połowie drogi wśród trawą pokrytej równiny. W obozie Twali zapanowało widoczne ożywienie. Pułk za pułkiem wyruszał w pole, a wszystkie zdążały z pośpiechem do tego miejsca, gdzie wązką oddzielone przestrzenią, spotykały się dwa rogi wzgórza. Ten skrawek ziemi, objęty linią półksiężyca, w najszerszym punkcie nie miał więcej nad 350 kroków, u szczytu najwyżej dziewięćdziesiąt. Wojownicy Infadoosa kolumnami zstępujący ze wzgórza, wewnątrz równiny zmienili szyk i stanęli murem, ustawiwszy się w trzy linie, obejmujące każda do tysiąca ludzi.
Wówczas my, to jest Bawoły, zaczęliśmy się zsuwać za nimi i ustawiliśmy się o jakie sto yardów w odwodzie poza ostatnią linią Szarych. Z miejsca tego, cokolwiek wyżej wzniesionego, moglibyśmy doskonale obserwować szybko się ku nam zbliżające wojsko Twali, który widocznie od czasu rannej potyczki otrzymał znaczne posiłki i pomimo dużych strat mógł mieć jeszcze około czterdziestu tysięcy żołnierzy. Szli oni zwartą masą, ale u wejścia do wązkiego przesmyku, prowadzącego w głąb równiny, zatrzymali się nagle