Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/229

Ta strona została przepisana.

pełni wahania. Spostrzegli, że więcej nad jeden pułk walczyć tam nie mógł. Po bokach przesmyku sterczały wysokie i niedostępne rumowiska skaliste, u końca drogę jego zagradzał sławny pułk Szarych, chluba kukuanańskich wojowników. Zawahali się królewscy i stanęli; nie było im pilno zmierzyć się z niezwyciężonymi. Wkrótce jednakże dopadł ich jeden z wodzów wysokiej postawy, otoczony licznym orszakiem oficerów i zbrojnych, jak się zdaje sam Twala we własnej osobie i wydał rozkaz. Pierwszy pułk odpowiedział okrzykiem i, nie zwlekając dłużej natarł na Szarych. Ci stali nieporuszeni i milczący. Dopiero, kiedy nieprzyjaciel zbliżył się na odległość czterdziestu yardów, przywitali go chmurą wyrzuconych w powietrze tollasów, i z dzikim okrzykiem podnosząc włócznie rzucili się naprzód. Tarcze uderzyły o siebie, echem poszedł grzmot głuchy, szeregi walczących jak fale morza poruszyły się, cała równina zaiskrzyła się błyskawicami włóczni i powoli, jak bałwan podnoszący się z głębiny i zatapiający pagórek, pułk Szarych przeszedł po nacierających. Zwycięztwo było zupełne, ale drogo okupione: z trzech linij pozostały już tylko dwie.
Zwarłszy się znowu w szeregi, ramię do ramienia oczekiwali spokojnie powtórnego natarcia. Z trwogą upatrywałem wśród nich sir Hen-