Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/275

Ta strona została przepisana.

ści słoniowej i złota na tysiące. Dość było rękę wyciągnąć. Wprędce ucichliśmy, paroksyzm śmiechu minął.
— Otwórzcie i tamte skrzynie biali ludzie — zakrakała Gagoola, — kamieni jest tam więcej z pewnością. Nasyćcie się niemi biali panowie.
Zabraliśmy się do podnoszenia ciężkiego wieka. Łamiąc okrywające je pieczęcie, zostawaliśmy pod wrażeniem świętokradców.
Hurra! i w tych było pełno po brzegi. Nie tylko druga była wypełnioną. Biedny da Silvestra nie z tej jednak brał swoje kamienie. W trzeciej znajdowało się najmniej, ale kamienie w niej były największe, niektóre tak duże jak jajka gołębie i lekko zabarwione na żółto. Obejrzeliśmy to wszystkie dokładnie.
Ale nie widzieliśmy pełnego złości spojrzenia Gagooli, nie widzieliśmy, że jak wąż cichutko wysunęła się ze skarbca i zniknęła w głębi ciemnego korytarza.
Nagle rozległ się krzyk straszny.
— Bougwan na pomoc! na pomoc! — wołała Falata. — Skała zapada!
— Puszczaj dziewczyno! Masz...
— Na pomoc! zabiła mię.
Wypadliśmy na korytarz i oto co zobaczyliśmy przy świetle lampki. Płyta kamienna zapadająca otwór zapadała się powoli, a przy niej Fa-