Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/281

Ta strona została przepisana.


ROZDZIAŁ XVIII.
Tracimy nadzieje.

Trudno mi opisać okropności następnej nocy. Złagodził je trochę sen, który nawet w tak strasznych okolicznościach, jako niezmienne prawo natury, przychodzi w zapomnienie pogrążyć dusze ludzkie. Na krótko przynajmniej jak dla mnie. Oprócz śmiadomości nieodwołalnie grożącej nam zguby przygniatała nas niczem niezmącona cisza naszego więzienia. Niejednemu cisza nocy bezsennych wydać się może uciążliwą, ale nikt wyobrazić sobie nawet nie jest w stanie, jak straszną, jak dotykalną jest doskonała cisza grobu. Na powierzchni ziemi zawsze panuje ruch jakiś, odzywają się dźwięki choćby najsłabsze, łagodzące grozę absolutnego milczenia. Tu nie było żadnych. Byliśmy zamknięci we wnętrzu ogromnego, śniegiem pokrytego wzgórza. Tysiące stóp ponad nami płynęło powietrze, ale szelest jego nie dochodził nas wcale. Nawet od strasznego Przybytku śmierci oddzieleni długim korytarzem i na pięć stóp grubą ścianą skalną. Gdyby wszystkie działa artyleryi całego świata, wszystkie gromy niebios odezwały się w tej chwili — nie usłyszelibyśmy ich. Odcięci byliśmy