Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/285

Ta strona została przepisana.

chwili znaleźliśmy się wszyscy trzej na kolanach, szukając otworu, przez który płynęło powietrze.
Godzinę przeszło już trwały nasze poszukiwania, aż zmęczeni i potłuczeni siedliśmy z rozpaczą w duszy. Good wszakże nie ustawał w swej czynności, dowodząc prawie wesoło, że wolał to, niż siedzieć bezczynnie.
— Chodźcie tu — zawołał po chwili z dziwnem brzmieniem w głosie.
Nie potrzeba mówić, żeśmy prędko posłuchali wezwania.
— Przyłóż tu rękę Quatermainie, gdzie ja trzymam swoją i powiedz czy co czujesz?
— Zdaje mi się, że czuję powietrze.
— A teraz słuchajcie! — Podniósł się i uderzył silnie w to miejce.
Iskra nadziei przebiegła nasze serca. Uderzenie dźwięczało jak w próżni.
Drżącemi rękami skrzesałem zapałkę, których pozostało mi już tylko trzy. Przy świetle płomienia ujrzeliśmy się w kącie izby, którego w czasie pierwszego naszego poszukiwania nie zbadaliśmy wcale. W kamiennej podłodze był ślad połączenia i — o Boże! osadzony w płycie tkwił pierścień kamienny. Nie wyrzekliśmy ani słowa, tak byliśmy wzruszeni, a serca biły nam młotem w piersiach.
Good miał przy sobie nóż z haczykiem, ja-