— Idźmy przeciw prądowi — powiedział — powietrze płynie z zewnątrz a nie z wewnątrz.
Puściliśmy się więc w drogę, macając mury, próbując przejścia za każdym krokiem. Ktoby z żyjących ludzi dostał się kiedy w to przeklęte miejsce, znajdzie tam ślad naszej bytności w otwartych skrzyniach, pustej lampie i białych kościach Falaty. Po kwadransie takiego ostrożnego stąpania stanęliśmy nagle u zakrętu, po którym w pewnym odstępie czasu spotkaliśmy drugi taki, trzeci i tak dalej. Znajdowaliśmy się więc w jakimś labiryncie kamiennym bez końca prawdopodobnie, w głębi starożytnej kopalni, której rozliczne szyby biegły w kierunku żyły mineralnej.
Fizycznie zupełnie wyczerpani, z przygasającą nadzieją w duszy zatrzymaliśmy się nareszcie i spożyli ostatni kąsek pozostającego nam jedzenia, wypili ostatni łyk wody. Tak więc uciekliśmy przed śmiercią w ciemnościach skarbca Salomonowego, ażeby stać się jej ofiarą w podziemiach kopalni.
Kiedy tak staliśmy upadli na duchu, nagle zdało mi się, że słyszę dźwięk jakiś, na który zwróciłem uwagę towarzyszów moich. Bardzo daleki, bardzo słaby, ale niewątpliwie był to szmer, który i oni także słyszeli. Uczucie niewysłowionej radości nas ogarnęło.
Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/289
Ta strona została przepisana.