Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/295

Ta strona została przepisana.

Siedliśmy obok siebie na trawie i oddaliśmy się wybuchom niepohamowanej radości. Wyrwaliśmy się więc z tego strasznego więzienia, które tak prędko mogło się stać naszym grobem. Widocznie ręka Opatrzności zawiodła nas do tej nory szakala (bo to nie co innego być musiało), którą wydobyliśmy się na świat boży. A tam ponad górami niebo zaczynało różowić się blaskiem świtu, którego nie spodziewaliśmy się już ujrzeć.
Światła przybywało z każdą sekundą i wkrótce mogliśmy rozejrzeć się w naszem otoczeniu. Siedzieliśmy na samem dnie jamy położonej u wejścia do jaskini. Mogliśmy nawet rozróżnić niewyraźne kształty trzech kolosów, stojących na jej krawędzi. Zapewne te korytarze, po których błądziliśmy przez całą noc były pierwotnie połączone z wielką kopalnią dyamentów. Bóg zaś wie tylko, zkąd się ta rzeka wzięła we wnętrznościach ziemi, dokąd i zkąd płynęła.
Coraz było jaśniej i jaśniej. Mogliśmy widzieć swoje twarze; a bardziej ciekawego widoku ani przedtem ani potem nie oglądały moje oczy. Wychudli, z zapadniętemi oczami, zawalani błotem i osypani kurzem, okryci krwią i sińcami, z wyrytym na twarzy wyrazem tylogodzinnej śmiertelnej trwogi, wyglądaliśmy jak straszydła. Pomimo to faktem jest niezaprzeczonym, że szkiełko