Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/296

Ta strona została przepisana.

Gooda znajdowało się na swojem zwyczainem stanowisku. Wątpię nawet, czy je wyjmował. Nie zdołały go z niem rozdzielić ani ciemności, ani kąpiel w podziemnej rzece, ani gwałtowna wędrówka po pochyłości.
Wkrótce podnieśliśmy się w obawie, aby dłuższe siedzenie nie pozbawiło nas możności ruchu i zaczęliśmy wstępować powoli po pochyłości wielkiej jamy. Z godzinę już trwała nasza pełna dolegliwości wędrówka przy pomocy krzaków, korzeni, wszystkiego cośmy, spotykali na naszej drodze. Nareszcie wydostaliśmy się na wierzch i stanęli na wielkim gościńcu.
Przy drodze, o jakie sto yardów od nas palił się ogień, a dokoła niego kręciły się ludzkie postacie. Powlekliśmy się w tym kierunku podpierając jeden drugiego i zatrzymując się co parę kroków.
Któryś z ludzi siedzących przy ogniu podniósł się, a zobaczywszy nas padł rażony trwogą.
— Infadoosie, Infadoosie! to my, twoi przyjaciele.
Porwał się i pobiegł ku nam patrząc szeroko rozwartemi źrenicami i trzęsąc się w trwodze.
— O moi najmilsi! czyż to wy rzeczywiście powracacie ze świata umarłych?
I stary wojak padł przed nami na kolana, schwycił sir Henryka za nogi i rozpłakał się z radości.