Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/34

Ta strona została przepisana.

Słońce już dawno zaszło, kiedyśmy przybyli do portu i zarzucili kotwicę, a o uszy nasze odbił się odgłos armatniego wystrzału, zwiastującego przybycie parowca. Było już za późno, ażeby myśleć o dostaniu się na brzeg tego wieczoru, zeszliśmy więc na obiad, odprowadziwszy poprzednio oczami łódź ratunkową, wiozącą pocztę na ląd.
Kiedyśmy powrócili na pokład, księżyc zeszedł, blaskiem swoim zalewając morze i wybrzeże, tak że bladły światła latarni morskiej. Od brzegu płynęły wonie mocne, a w oknach domów błyskały tysiączne światła. Ze statku stojącego nieopodal dolatywał śpiew marynarzy, podnoszących kotwicę i gotujących się do drogi za pierwszym wiatru powiewem.
Noc była prześliczna, jaka tylko w południowej Afryce zdarzyć się może, cicha i strojna w srebrzysty płaszcz, utkany przez księżyc. Łagodzącemu jej wpływowi wszystko zdawało się ulegać, nawet wielki buldog, należący do jednego z podróżnych, a wrzaskliwie dotychczas domagający się walki z małpą w klatce zamkniętą, legł, chrapiąc spokojnie na progu kajuty i śnił zapewne o walce zakończonej zwycięztwem.
My zaś, to jest sir Henryk, kapitan Good i ja, usiedliśmy sobie u steru i przez chwilę pozostaliśmy w milczeniu.