Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/54

Ta strona została przepisana.

się „dacchą“ z fajki, której cybuszek zrobiony był z rogu łosiowego. Wkrótce zawinąwszy się w kołdry, wszyscy oni legli spać z wyjątkiem Umbopy, który siedział trochę na uboczu, (zauważyłem, że mało przestawał z Kaframi) oparłszy brodę na ręku, pogrążony w głębokiem zamyśleniu.
Nagle z głębi krzaków, leżących po za nami, rozległ się ryk donośny. „To lew!“ zawołałem, i wszyscyśmy się zerwali nadsłuchując. Jednocześnie prawie z nad sadzawki, z odległości niespełna stu yardów, doleciało nas trąbienie pijących wodę słoni. „Unkungunkloro! Unkungunkloro! (słoń! słoń) szeptali Kafrowie, a po upływie paru minut, ujrzeliśmy szereg wielkich cieniów, posuwających się powoli od sadzawki w stronę zarośli. Porwał się Good, palony pragnieniem mordu i wyobrażając sobie zapewne, że tak łatwo zabić słonia, jak żyrafę, ale ja schwyciłem go za ramię i zmusiłem do powrotu na dawne miejsce.
— Nie można — powiedziałem — dać im spokój.
— Ależ tu obfitość zwierzyny — odezwał się sir Henryk. — Proponuję, żebyśmy się zatrzymali dzień albo dwa i urządzili sobie polowanko.
Słowa te zadziwiły mię, bo dotąd sir Hen-