Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/66

Ta strona została przepisana.

— Brat mój jużby tam być powinien — a i ja dostanę się do niego jakimkolwiek sposobem — odrzekł sir Henryk ze zwykłą sobie ufnością.
— Mam i ja nadzieję — odpowiedziałem i zawróciłem w stronę obozowiska, ale w tej chwili spostrzegłem, że nie byliśmy sami. Za nami stał Umbopa, także zapatrzony w daleko widniejące góry. Widząc, żem zwrócił na niego uwagę, przemówił do sir Henryka, do którego przywiązał się.
— Czy do tamtego chcesz iść kraju, Inkubo? (tak Kafrowie nazwali sir Henryka, co w ich języku oznacza słonia), — powiedział, wskazując swoją assagai w kierunku gór.
Zapytałem go ostro, jak śmie w tak poufały sposób odzywać się do swego pana. Wolno im przezywać się między sobą, ale niech nie ubliżają innym swojemi pogańskiemi nazwiskami. Za całą odpowiedź zaśmiał się cichym śmiechem, który mnie bardziej jeszcze rozgniewał.
— Zkąd wiesz że ja nie jestem równy temu, któremu służę? — zapytał. — Królewskiego musi on być rodu, bo każdy go pozna po wzroście jego i spojrzeniu, ale być może i jam jest także. Bądź moim językiem, o Makumazahu i powtórz moje słowa wodzowi Inkubie, mojemu panu, bo chciałbym pomówić z nim i z tobą.
Rozgniewał mię teraz naprawdę. Nie przy-