Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/77

Ta strona została przepisana.

z przed oczu; na wybladłem obliczu księżyca, jak kości na policzkach rysowały się śpiczaste grzbiety jego wzgórzy, pustynię zalewały morza świateł buchających snopami i rozrywające zasłonę mgły. W blasku złocistych promieni wstawał dzień.
Myśmy jednak szli dalej, choć spoczynek uśmiechał się każdemu z nas — wiedzieliśmy bowiem, że wkrótce słońce zatrzymać nas musiało w tym pochodzie. Około godziny szóstej ujrzeliśmy nareszcie małą gromadkę skał, sterczących wśród pustyni i dowlekliśmy się do nich. Na ziemi, usypanej miałkim piaskiem, w cieniu pochylającej się ściany granitu, znaleźliśmy schronienie przed skwarem, a zjadłszy kawałek suszonego mięsa i napiwszy się trochę wody, poszliśmy spać.
Około godziny trzeciej po południu obudziliśmy się. Nasi tragarze zabierali się już do powrotu. Dość już mieli pustyni i największa ilość noży nie mogłaby ich skłonić do pozostania. Napiwszy się więc wody na zapas i napełniwszy butelki nasze, siedzieliśmy patrząc za odchodzącymi.
O pół do czwartej wyruszyliśmy i my także. Smutna była nasza droga: na całym obszarze piaszczystej pustyni, z wyjątkiem kilku strusi, nie spotkaliśmy żadnej żywej istoty. W tej suszy a-