Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/79

Ta strona została przepisana.

Tym razem nie spoczęliśmy w cieniu skały, to też około godziny siódmej obudziliśmy się z uczuciem befsztyku smażonego na patelni. Słońce piło krew naszą. Siedliśmy ledwie dysząc.
— Pii! — powiedziałem, odganiając muchy, wesoło brzęczące mi nad głową — tym upał nie przeszkadza.
— Ojej! — stęknął sir Henryk.
— A to gorąco! — odezwał się Good.
Niewątpliwie było gorąco, a nigdzie nie było schronienia. Jak daleko okiem było sięgnąć, ani drzewa, ani skały, tylko niezmierzona spiekota, oślepiająca falowaniem rozgrzanego powietrza ponad powierzchnią ziemi.
Cóż zrobimy? — zapytał sir Henryk — nie wytrzymamy lak długo.
Spojrzeliśmy po sobie zrozpaczeni.
— Wiem! — zawołał Good. — Trzeba wykopać dół i schować się w nim, nakrywając się gałęziami krzewiny „karoo“.
Nie wydawało się nam to bardzo obiecującem, ale w ostateczności, nie mając nic innego do wyboru, zabraliśmy się do roboty. Po upływie godziny, kielnią, którą mieliśmy z sobą, wydrążyliśmy jamę na dziesięć stóp długą, dwanaście szeroką, a dwie głęboką. Naszemi myśliwskiemi nożami nacięliśmy sporą ilość nizko rosnących krzaków, a zrobiwszy z nich nakrycie