Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/81

Ta strona została przepisana.

Przez całe popołudnie postępowaliśmy z jak największą trudnością, uchodząc zaledwie pół mili na godzinę. O zachodzie słońca zatrzymaliśmy się znowu, czekając na księżyc a napiwszy się trochę wody, zdrzemnęliśmy się chwilkę.
Zanimeśmy usnęli, Umbopa ukazał nam w odległości ośmiu mil małe wzgórze rysujące się na widnokręgu. Wyglądało jak wielkie mrowiwisko. Co to być może? — myślałem sobie, zasypiając.
Jak tylko księżyc wszedł, ruszyliśmy w dalszą drogę, upadając ze znużenia, dręczeni pragnieniem i spiekotą. Kto tego nie doświadczył, ten nie jest w stanie wyobrazić sobie naszego cierpienia. Nie szliśmy, ale zataczali się, upadając co chwila i co godzina zmuszeni zatrzymywać się. Mówić nie mieliśmy już siły. Cały czas, w pierwszych chwilach naszej wędrówki, Good gawędził i żartował, podtrzymując wesołość, ale teraz i jemu zabrakło humoru.
Nareszcie około godziny pierwszej zupełnie wyczerpani na siłach, znaleźliśmy się u stóp dziwnego wzgórza albo raczej piaszczystego kopca, który na pierwszy rzut oka wydał nam się jakiemś olbrzymiem mrowiskiem, na sto stóp wysokiem, a zajmującem blizko morgę przestrzeni.
Zatrzymaliśmy się u jego podstawy, a przyprowadzeni do ostateczności pragnieniem, wysą-