Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/85

Ta strona została przepisana.

— Prawda, — odrzekłem, — zapomniałem. Bogu niechże będą za to dzięki.
Małe to odkrycie napełniło nas otuchą. Dziwna rzecz, jak w najniebezpieczniejszem nawet położeniu człowiek się czepia najbardziej znikomej nadziei. Wśród nocy ciemnej nawet jedna gwiazda radośnie jest witaną.
Tymczasem Oentvogel obchodził nas w około zadartym swoim nosem, węsząc powietrze jak stary kozioł, który wietrzy niebezpieczeństwo.
— Czuję wodę! — zawołał nagle.
Wówczas wielka ogarnęła nas radość, bośmy wiedzieli, jak można było ufać instynktowi tych dzikich ludzi.
Słońce właśnie podniosło się w całym blasku i odsłoniło naszym zdumionym oczom tak wspaniały widok, żeśmy na chwilę zapomnieli o pragnieniu.
Tam, przed nami, w odległości mil pięćdziesięciu, wznosiły się Piersi królowej Saby, migocąc srebrzystemi blaskami w ogniu porannych promieni, a po obu ich stronach na przestrzeni stu milowej, ciągnęły się wielkie góry Salomona. Słów mi brakuje dla opisania wspaniałości i piękności tego widoku, i czuję się w obec niego bezsilnym. Te dwie ogromne góry, którym podobnych nie znajdzie się w całej Afryce, a może nawet i w świecie, sięgały wysokością piętnastu