Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/88

Ta strona została przepisana.

— Nanzia manzie! (tu jest woda) wykrzyknął.
Rzuciliśmy się ku niemu, i na samym szczycie wzgórza, w zagłębieniu okrągłem jak filiżanka, ujrzeliśmy zbiór wody; jednym skokiem znaleźliśmy się na jej brzegu. W następującej minucie każdy wyciągnięty jak długi, pochłaniał odstręczający płyn, jak gdyby to był nektar bogów. Kiedyśmy już zaspokoili nasze pragnienie, pozdejmowaliśmy ubrania i weszliśmy do sadzawki, by odwilżyć spiekłą naszą skórę. Trudno sobie wyobrazić rozkosz, jaką nam sprawiła ta brudna, gryząca, ciepła kąpiel.
Kiedyśmy z niej wyszli, czuliśmy się istotnie pokrzepieni i zabraliśmy się zaraz do mięsa suszonego, którego zaledwie dotknęliśmy od dwudziestu czterech godzin. Najadłszy się do syta, zapaliliśmy fajki i położyli się do snu nad brzegiem tej błogosławionej kałuży.
Cały ten dzień przepędziliśmy na wzgórzu, błogosławiąc losowi, który nam pozwolił je odszukać, a cieniom starego Silvestra hołd składając za takie dokładne oznaczenie go na kawałku koszuli. Zdumiewaliśmy się tylko, że woda tak długo przetrwać mogła, coby jednak dało się wytłomaczyć istnieniem jakiegoś podziemnego źródła.
Napiwszy się i napełniwszy nasze butelki,