Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/91

Ta strona została przepisana.

ruszyliśmy dalej ze wschodem księżyca. Tej nocy uszliśmy blizko dwadzieścia pięć mil, ale wody nie znaleźliśmy już więcej, chociaż spoczywać udało nam się dnia następnego w cieniu mrowiska. Kiedy słońce weszło i rozproszyło na chwilę mgły tajemnicze, Piersi królowej Saby i góry Salomońskie ukazały nam się piękniejsze i wspanialsze jeszcze niż wczoraj. Z nadejściem wieczoru puściliśmy się w drogę, a następnego poranku znaleźliśmy się u stóp pochyłości lewej Piersi Saby, celu naszej wędrówki.
Tymczasem nie mieliśmy już ani trochy wody i pragnienie dokuczało nam porządnie, wiedzieliśmy zaś, że zaspokoić mogliśmy je tylko u śniegów, okrywających szczyt wzgórza. Wypocząwszy więc trochę, szliśmy dalej gnani cierpieniem, z trudnością postępując w skwarze słonecznym po lawą okrytym stoku góry. Całą jej podstawę osłaniała lawa wyrzucona przed wiekami szczeliną wulkanu.
Około godziny jedenastej zmęczenie nasze i wyczerpanie doszło do ostatniego kresu. Chropowata powierzchnia wulkanicznej pokrywy raniła nam nogi. Bezsilni, upadając dowlekliśmy się do stosu utworzonego z nagromadzonych kawałków lawy, zamierzając odpocząć w jego cieniu. Ze zdziwieniem zauważyliśmy jednak, że na niewielkiej płaszczyźnie w blizkości, zielona