Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/92

Ta strona została przepisana.

roślinność pokrywała lawę. Niebardzo nas to jednak zainteresowało, bo przecież jak Nabuchodonozor trawy jeść nie mogliśmy. Siedliśmy więc pod skałą w smutnem zwątpieniu. Jakżem ja wtedy żałował, żem się dał namówić na tak szaloną wędrówkę. Po chwili Umbopa podniósł się i oddalił w kierunku tego skrawka zieleni. Odprowadzając go spojrzeniem, ujrzałem wkrótce ku wielkiemu memu zdumieniu, jak ten zazwyczaj surowy i poważny człowiek, wyskakując i wrzeszcząc jak waryat, wywijał czemś zielonem w ręku. Podnieśliśmy się i o ile zmęczone nasze nogi na to pozwalały, podążyliśmy do niego, wyobrażając sobie, że wodę znalazł.
— Cóż tam znowu Umbopo? — zawołałem po zulusku.
— Pożywienie i napój Makumazahu — odpowiedział wywijając czemś okrągłem.
Poznałem wreszcie, że to był melon. Na całej tej zielonej przestrzeni leżało ich tysiące, wielkich i żółtych jak złoto.
— Melony! — wrzasnąłem nad uchem Goodowi, który szedł najbliżej mnie, a w następującej minucie, zęby jego już się zagłębiały w soczystym owocu.
Każdy z nas zjadł kilka sztuk, a choć nie były bardzo dobre, nie wiem czy nam kiedy cokolwiek lepiej smakowało. Nie jest to jednak bar-