Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/94

Ta strona została przepisana.

całego dropia pozostały tylko dziób i kości, ale nam za to sił przybyło.
Tej nocy wyruszyliśmy znowu ze wschodem księżyca, zabierając tych melonów ile się unieść dało. W miarę wstępowania na wyżyny, powietrze ochładzało się, co wielką było dla nas ulgą. O świcie znajdowaliśmy się już nie dalej, jak o jakie mil dwanaście od linii śnieżnej. Tu znowu spotkaliśmy melony. Brakiem wody nie trapiliśmy się wcale, wkrótce mieliśmy jej dostać w obfitości. Tymczasem wchodzić było coraz trudniej, z powodu zwiększającej się spadzistości góry — to też szliśmy wolno, uchodząc zaledwie milę na godzinę. Tej nocy zjedliśmy ostatki suszonego mięsa. Dotychczas, z wyjątkiem dropi, nie spotkaliśmy tu jeszcze żadnego żywego stworzenia, ani strumienia ani źródła, co dziwnem nam się nawet wydało z powodu takiej ilości śniegu na szczycie. Później dopiero poznaliśmy przyczynę tej nieobecności wody po tej stronie góry — wszystkie one dla niewiadomego powodu spływały po północnej jej spadzistości.
Z niepokojem zaczęliśmy teraz myśleć o pożywieniu. Uniknęliśmy wprawdzie śmierci z braku wody, ale było wielkie prawdopodobieństwo, że nas głodowa nie minie. By dać dokładniejszy obraz okropności naszego położenia