Strona:PL Haggard - Kopalnie Króla Salomona.djvu/96

Ta strona została przepisana.

Głód już tak bardzo nie dokucza, zastąpiło go uczucie dziwnego odrętwienia. Wszyscy doznają tego samego wrażenia. Znajdujemy się teraz na jednej linii z prostopadłemi wyniosłościami natury wulkanicznej, łączącemi obie góry. Widok jest przepyszny. Za nami leży wielka spiekła pustynia, przed nami za milę rozciąga się śniegiem pokryta, gładka, twarda, prawie równa płaszczyzna, ze środka której, jak brodawka wyrasta wyniosłość zdająca się mieć kilka mil obwodu, a cztery tysiące stóp wysokości. Ani jednej żywej istoty. Boże, zmiłuj się nad nami, nasza ostatnia godzina wybiła!
Na tem skończę moje wypisy z dziennika, ponieważ to co następuje, wymaga bardziej szczegółowego opowiadania.
Przez resztę dnia tego (23 maja) powoli wlekliśmy się wzdłuż śnieżnej pochyłości, pokładając się od czasu do czasu. Dziwny widok przedstawiała nasza gromadka. Wychudli, obładowani, poruszaliśmy zaledwie nogami spoglądając dokoła szklanemi oczami. Na nic się jednak nie zdało wypatrywanie, bo jeść nie było co. Tego dnia uszliśmy zaledwie mil siedm. Przed samym zachodem słońca stanęliśmy u podstawy wyżej wspomnianej wyniosłości, strzelającej ku górze jak wieżyca. Byliśmy już tak zbiedzeni, że żadnego nie robiła na nas wrażenia wspaniałość wi-